Niepodległość, naród i fiskus drzewiej

Niepodległość, naród i fiskus drzewiej

NIEPODLEGŁOŚĆ

Święto państwowe jest okazją do refleksji nad historią. Szczególnie do refleksji nad polską niepodległością. Niepodległość, inaczej i bardziej uczenie zwana suwerennością, to po prostu niezależność państwa od czynników zewnętrznych (innych państw czy instytucji ponadpaństwowych) oraz od czynników wewnętrznych (np. od nadmiernie samodzielnych prowincji).
Powyższa definicja wymaga pewnych dookreśleń. Jeśli państwo przyłącza się do jakiegoś związku państw dobrowolnie, to pomimo tego, że rezygnuje z jakiejś części swej niezależności na rzecz organów ponadpaństwowych (np. Komisji EWG czy dowództwa NATO), nadal jest uważane za suwerenne właśnie dlatego, że uczyniło to dobrowolnie i zawsze może się z własnej woli wycofać. Podobnie jest z suwerennością wewnętrzną; jeśli Sejm sam z siebie uchwali szeroką autonomię dla takich regionów jak Śląsk czy Wielkopolska, będzie to decyzja suwerenna. Państwo traci niepodległość, gdy ktoś z zewnątrz lub wewnątrz jest w stanie wymuszać na jego organach korzystne dla siebie decyzje wbrew ich woli.
Przyjrzyjmy się zatem, jak to było z naszą suwerennością w wiekach średnich.

NIEPODLEGŁOŚĆ ZA PIERWSZYCH PIASTÓW
Polska wypłynęła na szerokie wody europejskiej historii w wieku dziesiątym i od razu natknęła się na problemy z niepodległością. Przejawiały się one niejako na trzech płaszczyznach. Po pierwsze, w owych wesołych czasach każdy władca bez przerwy kombinował, jak by tu najechać innego władcę, pobić mu jego drużynę, zarekwirować skarb, zmusić do uznania zwierzchności i opodatkować na przyszłość. Wszyscy przy tym, oczywiście, wyznawali zasady Kalego, wedle których ich napadać, to być niedobrze, ale jak oni napadać, być doskonale. Polacy niczym się tu nie wyróżniali i raz im było dobrze, gdy się udało ograbić sąsiadów, a innym razem strasznie pomstowali, gdy sąsiadowi trafiło się przetrzepać im siedzenie. Tego rodzaju polityka była wtedy właściwie koniecznością, bo władza panujących opierała się na siłach zbrojnych, które trzeba było utrzymywać; pożywienie, broń i pojazdy samobieżne na owies w większej części dało się wycisnąć z ludu pracującego osad i wsi, lecz przedmioty zbytku, bardziej zaawansowaną technikę bojową czy cenne kruszce najlepiej było zrabować, bo kupowanie wychodziło za drogo. Książęta czy królowie parli do wojen, bo zwycięska kampania podnosiła ich zewnętrzny i wewnętrzny prestiż oraz zapełniała skarb; wojacy rwali się na sąsiadów, bo to była okazja do wzbogacenia się lub awansu. Jak widać, wszyscy wokół czyhali na polską niepodległość (tak jak Polacy na ich), ale wbrew pozorom nie było to zbyt groźne, bo siły były dość wyrównane, a poza tym jak tylko jeden z partnerów owej gry zanadto się wzmocnił, to pozostali się przeciw niemu jednoczyli; gdy więc przycisnęli naszych Ruscy, to aktualnie rządzący Piast w te dyrdy pędził po sprawiedliwość do Czechów lub Niemców, a gdy krzywdzili nas źli Germanie, tośmy się zaraz zaprzyjaźniali z fajnymi potomkami Czecha czy Rusa i tak w kółko. Czasem, co prawda, ci wszyscy obłudnicy rzucali się bezwstydnie na nas pod obrzydliwym pretekstem, żeśmy tym czy tamtym zagarnęli jakieś spłachcie ziemi, przez nieuwagę spalili jakiś gród albo zrzucili z tronu któregoś z książąt, który nijak się nam nie podobał.
Inny problem niepodległościowy stwarzały tendencje uniwersalistyczne reprezentowane przez Papiestwo i Cesarstwo. Zarówno papieże jak i cesarze rzymscy pretendowali do zwierzchności nad pozostałymi władcami. Jednakże były zasadnicze różnice między tymi dwiema siłami. Papieże nie dysponowali żadną znaczącą siłą zbrojną, wobec czego ich działanie przypominało nieco politykę Unii Europejskiej czy NATO; de facto oczekiwali właściwie dobrowolnego przyłączania się państw do swego „stronnictwa” i rezygnacji z części niezależności.
Nieco gorzej było z Cesarstwem. Cesarzami byli wtedy królowie Niemiec wybierani spośród książąt niemieckich. Porównanie potencjału cesarskiego z polskim prowadziło do różnych wniosków. Niemców było kilkakrotnie więcej niż Polaków – to jedna strona medalu. Ale Niemcy składały się z kilku księstw i margrabstw, których władcy często byli ze sobą skłóceni. Piastowie sprzymierzali się z jednymi przeciw drugim. Czasem jednak cesarzom udało się wziąć większość w garść i wyprawić na kraj Polan. Ale rzadko z sukcesem. Fakt, że Niemców było więcej, ale przecież nie dało się ich wszystkich pognać za Odrę tak, że w końcu na wraże ziemie wkraczało ich raptem kilka tysięcy, a przeciw nim prócz wojsk „zawodowych” występowało pospolite ruszenie wszystkich mieszkańców. Grody polskie (te większe) były przy ówczesnej technice nie do zdobycia. Wojny Polaków z największą ówczesną potęgą toczyły się więc ze zmiennym szczęściem. Czasem udało się skłonić któregoś Piasta do płacenia daniny czy rezygnacji z korony, co oznaczało utratę suwerenności. Jednak oporni Polacy płacili raz czy drugi, a potem zapominali łaciny albo dokumenty zżerały im myszy i okazywało się, że nikt nic w całym Gnieźnie czy Poznaniu nie wie o żadnym poddaństwie wobec cesarza.
Przyjęło się wówczas, że państwo „pierwszej kategorii” – czyli mniej więcej suwerenne według dzisiejszych pojęć – to takie, którego władca ma tytuł królewski, a biskupi podlegają miejscowemu arcybiskupowi. Arcybiskupstwo gnieźnieńskie i koronę załatwił już Bolesław Chrobry, choć później Polska przejściowo traciła jedno lub drugie. Jednakże przez większość dziesiątego i jedenastego wieku udawało się utrzymywać zewnętrzną suwerenność.
Najpoważniejszą groźbą dla suwerenności Polski pierwszych Piastów były podziały kraju na dzielnice. Zaczęło się to już po śmierci Mieszka I i trwało cały czas; kolejni Piastowie co rusz dzielili kraj między liczne potomstwo. Przez sto i kilkadziesiąt lat udawało się jednak zawsze jednemu z dzieciaków wykolegować braci, wyprawiając ich na drugi świat albo na bezpowrotne stypendium zagraniczne, dzięki czemu trwał dość duży i silny organizm polityczny. Aż do pamiętnego testamentu Bolesława Krzywoustego. Ale o tym opowiemy w ciągu dalszym.

DALEJ O SUWERENNOŚCI POLSKIEJ

 

Na początek pomądrzymy się trochę w sposób ogólny, zwany przez snobów „teoretycznym”. Niektórzy zacietrzewieni rodacy mniemają, że kraj jest suwerenny wtedy, gdy robi, co chce, kierując się tylko własnym interesem, nie oglądając się na interes sąsiadów. Ale takiego kraju nie ma. Jest tu analogia do suwerenności osoby ludzkiej. My też jesteśmy suwerenni; jeśli nam się zachce, to narobimy sąsiadowi na wycieraczkę, albo też naplujemy w pracy dyrektorowi na biurko. Tym niemniej nie robimy tego, a przynajmniej robimy to rzadko. Tak samo jest z państwami. Oczywiście, im państwo większe i bardziej zasobne, tym na więcej może sobie pozwolić. Ale na pewno nie na wszystko.
Wróćmy jednak do historii. Rozbicie dzielnicowe po śmierci Bolesława Krzywoustego najpoważniej od czasów Mieszka I zagroziło suwerenności Polski. Najpierw nasz kraj przestał być zwartym, jednolitym państwem. Stało się tak, bo regionalni władcy wielkopolscy, śląscy, małopolscy, mazowieccy czy pomorscy dążyli do niezależności, a ten z książąt, który aktualnie miał tytuł prawny lub ambicję przewodzenia pozostałym, nie miał na ogół dość sił, by na dłużej wymusić dla siebie posłuch.
Już od początku naszych dziejów walczący ze sobą Piastowie starali się pozyskiwać przeciwko krewniakom zagraniczną pomoc. Jednakże wcześniej nie było to tak niebezpieczne, gdyż kraj, który wspomógł zwycięskiego członka kłótliwej piastowskiej rodziny, zyskiwał silnego sojusznika, z którym musiał się liczyć, a więc raczej nie próbował go uzależniać, lecz skłaniać do tego, by w rewanżu pomógł z kolei jemu (wyjątkiem byli cesarze, którym wypadało żądać podległości od sąsiadów, bo w myśl rozpowszechnionej doktryny, cesarstwo miało być zbrojnym ramieniem całego chrześcijaństwa). W dobie trwałego rozbicia dzielnicowego sytuacja stała się inna: ktoś z zagranicy wspomagający lokalnego polskiego księcia wielkiego sojusznika nie zyskiwał, a przez to mogło mu się bardziej opłacać uzależnienie gościa na stałe. Na szczęście dla Polski wschodni sąsiad, czyli Ruś tkwiła w takim samym rozbiciu. Niemcy, jak wiadomo, w ogóle się aż do końca XIX wieku nie potrafiły zjednoczyć, a poza tym do XIII wieku  z Polską graniczyły tylko na niedużym i trudnym do przebycia odcinku; zresztą u nich zachodziło trochę podobne rozczłonkowanie, co objawiało się tym, że lokalni niemieccy władcy stopniowo przyzwyczajali cesarza do tego, że ma coraz mniej do gadania, iż jak się w końcu przyzwyczaił, to wyszło na to, że gadać sobie może tylko we własnych rodowych włościach (choć trzeba przyznać, że jakiś tam autorytet długo jeszcze zachowywał). Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak zaznaczyć, że na początku okresu, którym się tu zajmujemy, cesarstwo było jeszcze silne, stąd też bywało, że potomkowie Krzywoustego hołd mu składali. Później jednak sąsiedzi z zachodu stanowili zagrożenie już tylko w chwilach zupełnego bałaganu na ziemiach polskich. Ale w wyniku osłabienia Polski problemem (choć nie zagrożeniem) stali się inni sąsiedzi, na których dotąd nikt nie zwracał uwagi, a mianowicie Prusy i później Litwa.
Z Prusami to było tak, że lubili sobie napadać na wszystkich dookoła w poszukiwaniu łupów (byli po prostu na tym etapie, co Polacy za wczesnych Piastów – mówiliśmy o tym wyżej). Z kolei na nich nie bardzo się opłacało napadać, bo chowali się gdzieś pomiędzy mazurskimi jeziorami tak, że by ich dopaść, trzeba było mieć kartę pływacką lub uprawnienia do żeglugi śródlądowej, a te przymioty wśród rycerstwa polskiego stały się popularne dopiero w drugiej połowie naszego wieku. Dlatego też niejaki Konrad Mazowiecki (nie mylić z Tadeuszem) napuścił na nich niemiecki zakon rycerski nazwany przez naszych rodaków „Krzyżakami”. Ci Krzyżacy przybyli przez Morze Śródziemne z Palestyny, dokąd wprzódy dopłynęli tąże samą drogą tylko w przeciwnym kierunku i próbowali osiedlić się na Węgrzech, skąd ich tamtejszy król migiem spławił. Po takich wyczynach mogło się wydawać, że są obeznani z wodnym żywiołem, więc może dlatego wpadli w oko Konradowi. No i faktycznie radzili sobie z Prusami, choć nie imponowali z zarania liczbą, bo zgrabnie dało się ich pomieścić na jednej tratwie.
Ale przestańmy się nabijać z Prusów i Krzyżaków i po tym przerywniku powróćmy do wielkiej polityki. Co się w końcu okazało? Że ziemie polskie zjednoczyli Czesi, którzy wtedy doszli do znacznej siły (ich królowie jęli później pretendować do cesarskiego tronu). Zjednoczyli, ale nie całe. Pomorze Zachodnie odpadło, bo tamtejsi książęta nie czuli się związani z Polską; pamiętali pewnie jak to Krzywousty przemawiał do nich za pomocą broni białej. Ziemię Lubuską po prostu sprzedano. Zjednoczenie pod berłem Wacławów oceniano potem jako zagarnięcie ziem polskich przez Czechy. Nie wszyscy chcieli się z tym pogodzić, a najbardziej książę Władysław o przydomku „Łokietek”. Ale o tym później.
Dodajmy tylko, że poważne siły społeczne zaczęły wtedy przedkładać spokój zjednoczonego królestwa nad ciekawe życie w Polsce podzielonej. Zależało na tym mieszczaństwu ze względu na bezpieczeństwo handlu i rzemiosła, jednakowoż ta grupa opowiadała się w dużym stopniu za królami czeskimi (fakt, że teoretycznie tym królom powinno zjednoczenie przyjść najłatwiej). Zależało rycerstwu, bo zaczęło ono żyć nie tylko z wojny, ale i z uprawy roli, na którą ściągało kolonistów garnących się najchętniej tam, gdzie było jako tako bezpiecznie. Zależało duchowieństwu, które przechowało i propagowało pojęcie Korony Polskiej jako całości ponad podziałami i które łączyło – jako jedyne – tąże Koronę do kupy poprzez jednolitą organizację, jaką stanowiły biskupstwa zjednoczone w arcybiskupstwo gnieźnieńskie.

PODATKI A SPRAWA NARODOWA

W spojrzeniu na dzieje zawsze denerwowały mnie stereotypy. Obywatele mojego pokolenia – nie będący profesjonalnymi historykami – wychowali się na tekstach Sienkiewicza, Kraszewskiego i innych pisarzy, którzy wyżej wymienionych naśladowali i nabrali pewnych przekonań, które nie całkiem przystają do rzeczywistości. Zaraz o tym pomówimy, ale wpierw nawiążę do dwóch poprzednich tekstów tylko po to, by stwierdzić, że doszliśmy w naszych dumaniach o suwerenności do czasów Łokietka i dalej nie ma co mówić. Sam Łokietek miał jeszcze trochę kłopotu z niezależnością, ale została ona ugruntowana za jego syna, Kazimierza Wielkiego i do osiemnastego wieku nie była zagrożona, jeśli nie liczyć tzw. potopu szwedzkiego. Co prawda, kosztowało to Koronę Polską utratę wielu ziem.
„A Krzyżacy to nie było zagrożenie?!” zawoła ktoś, kto naczytał się Sienkiewicza. I tu dochodzimy do tematu mitów historycznych. Nasza potoczna świadomość historyczna została właściwie ukształtowana w dziewiętnastym wieku przez wielkich pisarzy, o których już wspomniałem.. Ale trzeba pamiętać, że pisarz to nie naukowiec; nie pisze po to, by pokazać, jak rzeczywiście było, lecz po to, by przez pryzmat przeszłości odnieść się do czasów współczesnych. Kraszewski, Sienkiewicz i inni im podobni tworzyli wówczas, gdy Polski nie było, bo została podzielona między trzech zaborców, kiedy tyle powstań upadło. Nic dziwnego, że widzieli Polaków jako naród opadnięty przez wilcze stada zajadłych wrogów; sam w sobie porządny, pokojowo usposobiony i szlachetny, zmuszony przeważające siły odpierać heroicznym męstwem; przegrywający, bo brany zdradą i wygrywający, gdy zdobędzie się na nadludzki wysiłek. Najbardziej jednak na widzenie przeszłości wpływała wtedy eksplozja nacjonalizmu. Dziewiętnasty wiek to epoka, w której forsowano pogląd, że historia to zmagania narodów, że narody mają swoje charaktery, swego „ducha”, że ów duch rozwinąć się może w pełni tylko we własnym państwie. Gloryfikowano naród własny przez kontrastowanie jego zalet z wadami narodów sąsiednich. Takie nastawienie przetrwało pierwszą połowę dwudziestego wieku, zostało podsycone w czasie drugiej wojny światowej i dopiero potem jęło przygasać, kiedy – paradoks – refleksja nad wymienioną wojną uświadomiła wielu, że dalsze trwanie w tych stereotypach to najlepsza gwarancja wojny następnej.
Dzieje średniowieczne wcale nie były zmaganiami narodów. Polacy nie zmagali się z Niemcami, Rusinami czy Czechami. Nie było wtedy pojęcia narodu, najwyżej rodziły się zaczątki zachowań, nastawień, czy przekonań, które później doprowadziły do takiego pojęcia. To władcy Polski, Czech, Rusi i Niemiec usiłowali jeden drugiego jeśli nie podporządkować, to przynajmniej ograbić. Wówczas podział, który dziś nazwalibyśmy narodowościowym, niewielkie miał znaczenie wobec podziału na chrześcijan i pogan. Z poganami chrześcijanin rozmawiał wtedy tylko, gdy się nie dało inaczej (jak Niesiołowski z Oleksym). Natomiast chrześcijanie między sobą wadzili się jak w rodzinie (jak UW z AWS). W zasadzie przyjmowano (w teorii), że najlepiej byłoby, gdyby chrześcijanie mieli jedno państwo (na wzór cesarstwa rzymskiego). Problem tylko był w tym, kto ma być cesarzem. Tytuł ten uzurpował sobie ten, kto aktualnie był najsilniejszy. Najpierw był to władca Franków, potem dopadł go król Niemiec. A cała reszta panujących mamrotała pod nosem, że przecież oni w tej roli byliby lepsi i owszem nie protestowała, ale też nie miała zamiaru podporządkować się dobrowolnie.
Nikomu z Niemców nie przeszkadzało wtedy, że władca Czech dołączył do grona książąt, którzy mieli prawo wybierać króla Niemiec, a więc w praktyce cesarza. Nikt nie warczał na Słowian, gdy po ten tytuł sięgnęli królowie Czech. Polacy sami ściągali na swe ziemie osadników z Niemiec, by zaludnić ziemie dotąd nie użytkowane, Krzyżacy strasznie się cieszyli, gdy napływali do nich osiedleńcy z Mazowsza (stąd byłe ziemie zakonne zwą się Mazurami).
I tu doszliśmy do nieszczęsnych Krzyżaków. Jak ci biedacy mogli zagrozić królowi Polski? Wyobraźmy sobie sytuację z czasów Władysława Jagiełły. Krzyżacy to obecny rosyjski obwód kaliningradzki plus Mazury i Pomorze Gdańskie (pomińmy Inflanty, bo te nie brały udziału w wielkiej wojnie). Naprzeciw siebie mieli Wielkopolskę, Małopolskę, Mazowsze, Ukrainę, Białoruś, Litwę i skrawki Rosji. Dość, by ich zarzucić czapkami. Jak to było możliwe, że w ogóle się utrzymywali?
Bo mieli dobry system podatkowy! Potrafili wycisnąć z obywateli tyle, by wystawić wielką armię. A tymczasem w wielkiej Polsce nikt nie mógł zmusić mieszkańców do większych świadczeń. Nim się ruszyli, nim się zebrali, to im Krzyżacy Pomorze zabrali. Inna rzecz, że Krzyżacy też mieli siano we łbie, nie czytali roczników statystycznych i wydawało im się, że mogą podskakiwać. Toteż banderia polsko-litewsko-rusko-tatarska dała im łupnia pod Grunwaldem. Ale potem, zadowolona, rozjechała się do domów. Kilkadziesiąt lat minęło na wzajemnym przekomarzaniu się. Sfrustrowani Krzyżacy próbowali razy kilka kąsać wielkiego sąsiada, co kończyło się tym, że koronne wojsko plądrowało Mazury, a Krzyżacy chowali się po zamkach. Z kolei zamków nie chciało się Polakom zdobywać. I jak skończyła się ta historia? Okazało się, że jest biznes na handlu zbożem, ale trzeba było je dostarczyć do Gdańska. A bezczelni Krzyżacy ustawili się z wyciągniętą łapą w poprzek Wisły i bełkotali coś o cle i podatku granicznym. Tego już rodacy ścierpieć nie mogli, więc rzucili po groszu (bo samym już im się nie chciało siadać na koń) i wystawili armię, ale że Krzyżacy rzucili więcej, więc sprawa się przeciągała. Jak łatwo się domyśleć, handel stanął. Wtedy wkurzyli się kupcy gdańscy – głównie zresztą Niemcy – i sfinansowali króla polskiego, wiedząc, że co prawda, trzepnie ich to po portfelach jednorazowo, ale za to handel rozkwitnie, a znalazłszy się w obrębie państwa polskiego, podatki płacić będą tylko wtedy, gdy będą chcieli. Finał był taki, że najemni żołnierze czescy oddali Polakom Malbork, bo Krzyżacy zalegali im z pensją. I tak narodziło się przysłowie: kto podatkami wojuje, ten od podatków ginie.
(zaleca się pracownikom urzędów skarbowych jako lekturę nadobowiązkową)