Obrona konieczna

Obrona konieczna

O AMATORSKIM ZWALCZANIU PRZESTĘPCZOŚCI

Wiele się ostatnio mówi o problemie obrony koniecznej, a zwłaszcza o przekraczaniu granic tejże. Pan Zdzicho nie bardzo rozumie, jak można przekroczyć granicę obrony koniecznej. Załóżmy – powiada – że wpadł do mojego mieszkania osobnik w kominiarce z łomem w ręku, ja zaś szczęśliwym trafem mam akurat w ręku rewolwer. Co mam zrobić, by się nie narazić na zarzut nadużycia mojego prawa do obrony? Postraszyć gościa i zmusić, by poczekał na kanapie, póki nie przyjedzie radiowóz, który wezwę telefonicznie? Tak mógłby postąpić Rambo, albo funkcjonariusz Borewicz, którzy potrafią zachować w takiej sytuacji profesjonalny spokój. Mi jednak ręce się trzęsą i paraliżuje obawa, że telefonując będę musiał zapewne odłożyć broń, z czego sprytny napastnik gotów skorzystać i przystąpić do kontrataku. A skąd pewność, że agresor jest sam? Ja skupię uwagę na nim, a tymczasem od tyłu zajdzie mnie jego konfrater i rozwali mi łeb! Jeśli nawet nieproszony gość na widok broni zademonstruje panikę i gotowość poddania się, to jaką mam pewność, że to nie gra mająca osłabić moją czujność i umożliwić zaskoczenie? Jeśli zacznie uciekać, to skąd pewność, że nie jest na tyle zdeterminowany, by wydostawszy się drzwiami, nie powrócić za chwilę oknem? Przemądrzały prokurator będzie mi pewnie wmawiał, że jeśli nawet zdecyduję się strzelić, to tylko w nogi, albo zadek, aby nie narazić włamywacza na zejście. Cóż to za głupota, nie jestem przecież strzelcem wyborowym, jeśli mam trafić, muszę celować w korpus. Mądrala pewnie powie, że w takim razie powinienem jednak poprzestać na zastraszeniu. No dobrze, gdybym był sam, mógłbym zaryzykować w ten sposób, ale co czynić, jeśli w domu znajduje się małżonka, której gabaryty nie pozwalają schować się pod łóżkiem lub dziecko, które nie zorientuje się, że należy uciekać? Czy mam prawo ryzykować, że moje wahanie i brak zdecydowania będą miały ten skutek, że włamywacz, czy włamywacze wyprasują domownika żelazkiem, aby zeń wyciągnąć, gdzie przechowuję dobra materialne, potem zaś pozbędą się świadka? Nie, nie mam takiego prawa; co więcej mam obowiązek chronić osoby pozostające pod moją opieką. Moim obowiązkiem jest więc wyeliminować za wszelką cenę napastnika. Nie jestem anatomem, więc nie jestem w stanie ocenić, czy mój strzał lub cios wystarczają, by go obezwładnić, muszą więc strzelić lub uderzyć tyle razy, ile zdołam, bo wróg ranny, lecz zdolny do poruszania się, gotów się zemścić w amoku. On jest zapewne zawodowcem, ja zaś tylko amatorem, nie mogę mu więc dać żadnej szansy; słowem, nie mogę go ostrzegać bądź z nim negocjować. Jeśli po udanej egzekucji napastnika, policjant lub prokurator aresztuje mnie do wyjaśnienia, powinien być oskarżony o współdziałanie z przestępcą, bo zabierając mnie pozbawia mój dom ochrony przed ewentualnymi krewnymi i znajomymi nieboszczyka. Jeśli napastnik przeżyje, powinienem dostać nagrodę za wstrzemięźliwość, lecz domownicy winni mieć prawo zażądać zbadania, czy nie dopuściłem się niedbalstwa. Tak to powinno być – mówi pan Zdzicho – jedyne wyjście, to uznać, że mój dom jest moją twierdzą i każdy, kto doń wtargnie, sam podpisuje na siebie wyrok.
Nie sposób nie wziąć pod uwagę tego, że gdyby taki zwyczaj się ustalił, można byłoby próbować wykorzystać go w celu odstrzeliwania niewygodnych sąsiadów, niechcianych absztyfikantów zakradających się do córek i marnotrawnych synów usiłujących omijać rodzicielskie wyobrażenia na temat dozwolonych terminów wyjść i przyjść. Można by też podejrzewać, że ubocznym efektem byłoby to, że wyginęliby poczciwi złodziejaszkowie unikający tzw. „mokrej roboty”, bo przestępcy czuliby się zmuszeni do maksymalnie brutalnego działania i dla swego bezpieczeństwa w każdym przypadku strzelaliby pierwsi. Wszystko to prawda, lecz argumentacja pana Zdzicha nadal pozostaje – dla mnie przynajmniej – niezwykle przekonująca.
Tymczasem te przypadki obrony koniecznej, czy też ogólniej – obrony mienia i prywatności, o których dowiadujemy się ze środków masowego przekazu, zdają się świadczyć o tym, że pierwszym odruchem naszych policjantów i prokuratorów jest puszkowanie takich obrońców i zostawianie sądom odpowiedzialności za ich uwolnienie. Brak u tych stróżów prawa chęci ograniczania się do spisania protokołu i usunięcia zwłok, co podobno jest normą u naszych sojuszników zza oceanu. Jeśli nawet pan Zdzicho za daleko posuwa się w swych marzeniach o zamienieniu naszych domostw w twierdze, to jednak należałoby się zastanowić, czy amerykańska norma nie powinna być regułą. Trudno ją jednak respektować, jeśli się zakłada, że przemoc jest monopolem państwa. Przy takim założeniu fakt, że przestępcy nie respektują tego monopolu, uzasadnia ich ściganie i to dobrze. Ale to założenie uzasadnia też nieufność wobec tych, którzy twierdzą, że zastosowali przemoc w obronie przed przestępcą, a to chyba źle (przynajmniej niekiedy). W państwie totalitarnym takie wyręczanie organów może wywoływać obawę, bo a nuż prawo do oporu przed przemocą kryminalistów skojarzy się niesfornym obywatelom z prawem do oporu przed wszelką przemocą, a zresztą niezależnie od tego lepiej jest dla takiego państwa, jeśli jest ono w oczach ludu jedyną zaporą przed przestępstwem. W państwie demokratycznym należałoby wszakże widzieć tę kwestię inaczej.
Nieufność wobec osób atakujących przestępców może też brać się z przywiązania do tradycji. Zgodnie bowiem ze społecznymi przyzwyczajeniami nie jest niczym dziwnym – choć pożałowania godnym – że kryminalista zarzyna tzw. „spokojnego obywatela”, jeśli jednak spokojny obywatel zarzyna przestępcę, porządek świata wali się w gruzy. Spokojny obywatel z definicji przecież powinien powstrzymywać się przed zarzynaniem. Jeśli się nie powstrzymał, naturalne są domniemania, iż jego dotychczasowa opinia jako obywatela spokojnego, nie była dostatecznie zweryfikowana. Funkcjonariusz badający jego przypadek myśli sobie: „Oj, Kowalski, Kowalski, nie taki z was święty, jakiego udawaliście. Czy przestępca dałby się zaskoczyć zwykłemu zjadaczowi chleba? Czy nie było tak przypadkiem, że to wy napadliście?” i na wszelki wypadek wtrąca Kowalskiego do tiurmy; niech teraz udowodni, że nie jest złoczyńcą. Sąsiad mający dość potykania się o produkty przemiany materii psa Kowalskiego utwierdza śledczego w jego wątpliwościach zeznając, iż widywał nieboszczyka pod budką z piwem i słyszał, jak nachalnie zaczepia przechodniów domagając się datków, co sugeruje możliwość, że przyczyną tragedii jest w istocie powszechnie w okolicy znana popędliwość Kowalskiego. Bo też dlaczego Kowalski nie nadstawił policzka?