Szkoła

Szkoła

SZKOŁA PRZETRWANIA

Wybieraliśmy gazetę i parlamentarzystów. Dumaliśmy nad wyborem jako takim. Trudno, trzeba nadążać za innymi. Ale przecież wrzesień kojarzy się głównie ze szkołą. Czas by coś o szkole.
Co to jest szkoła i po co? No cóż, z filozoficznego punktu widzenia istnieje wyraźna analogia między nauczaniem i wychowywaniem z jednej strony a rozmnażaniem ze strony drugiej. Kolejne pokolenia istot żywych czerpać muszą od przodków informację na temat siebie i otoczenia. Inaczej musiałyby zaczynać ciągle od zera. Bez przekazu informacji życie nie wyszłoby poza stadium najprymitywniejszych drobnoustrojów. Oj, ani by nie było widoczne, ani samo by nic nie widziało. Tak jak komandir Czapajew, któren spożywając samogon powiadamiany był ustawicznie przez ordynansa Pietkę, że czas się ewakuować, bo „biełyje idut”. „Pij, Pietka, pij” odpowiadał flegmatycznie nieustraszony czerwonoarmista, aż na koniec spytał podchwytliwie „i co, Pietka, widzisz ty co?”. „Ni chu-chu” Pietka na to (albo jakoś podobnie). „No widzisz, jak dobrze żeśmy się zakonspirowali”.
Jeśli wierzyć biologom, informacja o budowie organizmu i pewnych jego relacjach ze środowiskiem zawarta jest w genach, a te znów (u zwierząt wyższych, którym seks nie jest obcy) przekazywane są potomstwu w tzw. akcie poczęcia. (Oj, nie wiedzieliście, świntuszki, jak bardzo intelektualna jest to czynność). Ale informacje zapisane w DNA mają tę wadę, że bardzo wolno przyrastają, przez co potomstwo w zasadzie równie głupie jest, jak i rodzice. Żeby to naprawić, przyroda „wyewoluowała” człowieka, a ów sprytny ssak wymyślił język i kulturę. Dzięki językowi i kulturze ludzkie dziecię nie musi uczyć się wszystkiego na nowo: dotychczas zdobytą wiedzę przekazuje mu się słownie i pisemnie, a ono, jak ją już sobie przyswoi, ma szansę i czas, by ewentualnie poszerzyć horyzonty i dodać coś nowego do tzw. skarbnicy. Tak więc mały człowiek – w odróżnieniu np. od małego kota – ma w zasadzie możność bycia mądrzejszym od rodziców. Stąd też nie utrzymał się pradawny zwyczaj polegający na tym, że ojciec edukował synów, a matka – córki. W obawie przed przemądrzałymi dziećmi rodzice wpadli na pomysł powierzania edukacji fachowcom; w końcu lepiej, żeby to obcy kompromitowali się przed milusińskimi. I tak powstała szkoła.
A zaraz potem w teorii szkolnictwa dwie szkoły powstały. Pierwsza (nazwijmy ją ekologiczną) jest za tym, by proces nauczania-uczenia się maksymalnie zbliżyć do natury, czyli – do rozmnażania. Wiedza ma tu postać stałą (jak te chromosomy co to niechętnie ulegają mutacjom). Nauczyciele niby RNA automatycznie przenoszą informacje, kształtując ucznia wedle wypróbowanych wzorców. W ten sposób z kurzego jajka zawsze wykluwa się kurczę. Walor wychowawczy nauczania ekologicznego jest oczywisty: dzieci przyswajają tę samą tabliczkę mnożenia co rodzice, dzięki czemu autorytet przodków może pozostawać nienaruszony, życie rodzinne kwitnie, a tradycje są kultywowane. Skłonność dzieci do mądrowania się skutecznie jest ograniczana przez system odpytywania i ocen. Ponieważ mimo to pojawiają się tu i ówdzie początkujący jajogłowi, wymyśla się telewizję, by skierować energię młodzieży w kierunku tężyzny fizycznej, przeciwdziałania bezrobociu wśród policjantów oraz zdrowej ekonomicznie rywalizacji o bilety bankowe.
Druga szkoła jest przeciw naturze. Zakłada, że wiedza ciągle się zmienia, a nauczyciele niczym jakieś wirusy infekują uczniów nowościami, usiłując wywołać mutacje w odziedziczonych po przodkach duchowych genotypach. Z jajka od gęsi wziętego orzeł ma się wykluwać. Bachor ma stawiać dociekliwe pytania, na które dorośli nie znają odpowiedzi. Rodzice okazują się nierozgarnięci, popadają z tego powodu w stres, życie rodzinne szwankuje, a tradycje są kwestionowane. Piętą achillesową tego systemu są nauczyciele, którzy powinni się cały czas uczyć równie intensywnie jak ich wychowankowie, co jak wiadomo, jest niemożliwe z powodu narastającego z wiekiem zwapnienia mózgu. Rozwydrzona przez taki system oświatowy młodzież wdziera się w życie gospodarcze lub społeczno-polityczne, zadręczając dorosłych burzącymi spokój innowacjami, albo też dopada komputerów i włamuje się do baz danych Pentagonu.
Z całą pewnością szkoła pierwsza jest łatwiejsza w zastosowaniu i cieszy się większą popularnością wśród obywateli. Sprzyja postawom konserwatywnym, rutynie, zapobiega wrzodom żołądka, ma niebagatelny udział w utwierdzaniu poczucia bezpieczeństwa. Szkoła druga wdraża w gorączkową gonitwę, wywołuje ciągłe napięcie, zmusza do pogoni za wynalazkami, usprawnieniami, pomysłami – za sukcesem; nie daje spokoju. Są jednakże czynniki, które popychają społeczeństwa w owym niekomfortowym kierunku. Ludzkość się rozrasta w coraz szybszym tempie, a wraz z nią rozrastają się kłopoty: z powiększającym się zapotrzebowaniem na energię, żywność, środki komu-nikacji i z towarzyszącą temu wszystkiemu degradacją środowiska. Ktoś musi wymyślać w coraz to szybszym tempie coraz to nowe rozwiązania piętrzących się problemów. Szkoła musi zapewnić kadry, które pozwolą gatunkowi przetrwać.
Ale spoko! Nie wszyscy muszą się od razu uczyć. Księżna Diana świętej pamięci celowała ponoć w szkole jedynie w tańcach i pływaniu (patrz „Polityka” nr 37, strona 34). Osoby mające rodziców dobrze sytuowanych materialnie lub „pozycyjnie”, a także te, które z wyczuciem wstąpiły w związki małżeńskie, nie muszą się specjalnie gorączkować. Problem dotyka raczej przyszłych pracowników najemnych. A że wiadomo z góry, iż nie wszyscy oni są w stanie sprostać wymaganiom czasów twórczego niepokoju, można przewidywać powstanie nowych nierówności społecznych. Pracownicy twórczy i zdolni do inicjatywy będą zarabiać na pewno kilka, niekiedy kilkanaście, a sporadycznie kilkaset razy więcej niż ich koledzy, którzy okażą się jedynie wykonawcami cudzych pomysłów. Oczywiście, trudno wyrokować, jak długo potrwa dochodzenie naszego społeczeństwa do tego futurystycznego ideału.

 

A MOŻE MŁODZIEŻ JEST CORAZ GORSZA?

 

Pan Zdzicho dopadł mnie powiewając zielonymi „Przemianami”. Przeczy­tał felieton o szkole i chciał wiedzieć, czy moim zdaniem potomek jego winien uczęsz­czać do szkoły ekologicznej, czy – do tej, co przeciwna jest naturze. Usiłowałem mu wytłumaczyć, że szkół takich w rzeczywistości nie ma, że to tylko takie myślowe mo­dele, które mają obrazować pewne tendencje. „No to do jakiej tendencji by go zapisać?” pytał dociekliwie. Gdy wyjaśniałem, iż obie tendencje obecne są właściwie w każdej szkole i poszczególni nauczyciele przychylają się albo ku jednej, albo – ku drugiej, choć żaden w pełni żadnej z nich nie reprezentuje, zmarszczył się i wyglądało na to, że zrobi mi niedźwiedzia jak Iksińskiemu. Przypomniałem mu więc dyplomatycznie, że jest znany w środowisku jako zwolennik nowego porządku i zaproponowałem konsultacje z po­tomkiem. „Niech pan go spyta” – uściśliłem – „jaki model nauczania mu się bardziej podoba”. „Pytałem” – odparł pan Zdzicho – „i powiedział, że w ogóle szkoła mu się nie podoba”.

I tu pan Zdzicho niespodziewanie rozczulił się i wymknęło mu się kilkakrot­nie: „moja krew”, „moja krew”… Potem się opanował, chrząknął znacząco, mrugnął lewym okiem i rzekł konfidencjonalnie: „rozumie się, obaj wiemy, że szkoły na nic, ale przecież ani pan tego w szmatławcu napisać nie możesz, ani ja dziecku powie­dzieć”. Bąknąłem coś tam nieśmiało, by zaznaczyć, że niekoniecznie mam takie samo zdanie. „Ja też nie, jak Boga kocham” – zakrzyknął szczerze pan Zdzicho, bo w lot pojął, że rozmowa jest oficjalna. „Zresztą” – dodał – „ja się męczyłem w szkole, więc niby czemu gówniarz ma mieć lepiej?”. „No więc” – kontynuował – „do której tendencji mo­jemu Jasiowi bliżej?” „No cóż, panie Zdzichu” – powiedziałem – „na dwoje babka wró­żyła; albo Jasio nie lubi szkoły, bo jest zbyt bystry i lekcje go nudzą, a w nauczycielach nie znajduje partnerów dorównujących mu intelektem, albo niejako odwrotnie – nie przypada mu szkoła do gustu, bo jest nieco tępawy lub trochę leniwy. A pan jak sądzi, jest nadmiernie bystry, czy nadmiernie ociężały lub niedostatecznie pracowity?”. Pan Zdzicho wpierw się nastroszył, poruszył nawet buciorem w stronę moich odcisków, jednakowoż zasępił się, wstrzymał i wymruczał: „no tak, kto to wie, czy we mnie się wdał, czy barzej w mamusię?”. Zaproponowałem, by rozważyć rzecz systematycznie, czyli po kolei. „Ma pan argumenty” – spytałem – „za tym, że Jasio jest zbyt bystry, czy raczej za tym, że bystrości mu brakuje?”. Okazało się jednak, że sprawa jest trudna, bo Jasio niektóre polecenia tatusia wykonywał w mig i bezbłędnie, innym razem jednak nawalał w sposób haniebny. Uchwaliliśmy zatem, że trzeba Jasia przesłuchać na okolicz­ność jego walorów umysłowych. Na odchodnym spytałem złośliwie: „a nie obawia się pan, panie Zdzichu, że Jasio oddany w szpony szkoły przeciwnej naturze zacznie uczyć rodzicieli rozumu?”. „Panie Adamie” – roześmiał się spytany – „nic pan nie słyszał o metodzie Marka Jurka?”.

Już na wstępie okazało się, że Jasio jeśli nie bystry jest, to przynajmniej cwany. Z czystej ostrożności zażądał, by mu było wolno korzystać z pomocy eksperta w trakcie – jak to nazwał – negocjacji. (Pan Zdzicho na owo dictum sięgnął zrazu po me­todę MJ, wszelako wspomniał, iż od czasu swego wyczynu z Iksińskim został idolem okolicznych wyborców jako egzekutor demokracji. Jak to zwykle bywa, żal idolowi aureoli, przeto woli powściągnąć naturalne chucie, niż ją stracić. Krótko mówiąc ekspert się ostał). A onym ekspertem okazała się Jasia koleżanka z klasy, przez tegoż Jasia na­zywana „Zofiją”.

„Myśli pan, że Jasiek po ukończeniu tej pana antynaturalnej szkoły miałby co robić?” – zaatakowała Zofija. – „Kto by go zatrudnił, gdyby rozsiewał burzące spokój innowacje? Niech mi pan wskaże zakład pracy, który poszukuje takich, co wszystko przewracają do góry nogami! Jeśli by nawet taki pracodawca się znalazł, oznaczałoby to, że już padł jak szmaciarza koń i liczy na cudowne ocalenie. Co wtedy z niebotyczną pensją?”. „Ależ dziecko!” – broniłem się smętnie – „są jeszcze zakłady, które walczą z konkurencją i którym powinno zależeć na ciągłym doskonaleniu”. „Zakładom może tak” – brzmiała odpowiedź – ale nie pracownikom, których to dotyczy”. „Tym niemniej w przyszłości…” – próbowałem. „Przyszłość przyszłością” – warknęła Zofija – „a tymcza­sem lepiej iść w politykę, albo w przestępczość zorganizowaną”.

„Ale czy i tam wykształcenie i inteligencja się nie przydadzą?”. „W poli­tyce i w mafii jest jak w kosmosie – trzeba podejmować szybkie decyzje. A czy pan wie, że Amerykanie badali kiedyś, jak inteligencja przydaje się astronautom? Wyszło im, że dobry astronauta – to trochę bardziej niż średnio inteligentny astronauta. Mało i średnio inteligentni piloci popełniają zbyt dużo błędów, natomiast geniusze zbyt wolno się decy­dują. Człowiek nadprzeciętnie inteligentny dostrzega po prostu o wiele więcej możliwo­ści, zdaje sobie sprawę z o wiele większej ilości konsekwencji, a nade wszystko wie, że nie ma wiedzy stuprocentowo pewnej i to mu każe się namyślać, sprawdzać, kalkulo­wać… Bystry choć nie genialny Jasio-polityk chyżo wystosowuje notę, na którą tak samo nie w ciemię bity Iwan, John czy Hans odpowiada ultimatum, na to Jasio ogłasza mobili­zację i jego kumpel Iwan, John czy Hans widzi, że z szybkim graczem sprawa, więc jesz­cze szybciej daje odpowiedź… Wie pan, był kiedyś niejaki Bolesław, zwali go Chrobrym; przypuszczalnie, jak to wtedy przeważnie było z głowami państw, był ani „czytaty”, ani „pisaty”, a zobacz pan jak nawywijał: sprał Ruskich, nie dał się Niemcom, podbił chwi­lowo Czechów, rządził Słowakami. A jego synek, Mieszko II, wielce był wykształcony, naumiał się łaciny ponoć, a nawet greki i co? Ruscy z Niemcami ustawili go do pionu, a potem to nawet Czesi spuścili mu wielkie lanie”. „Czesi? nie było to już za następców biednego Mieszka?”. „Panie, a wie pan, jak długo wtedy telegramy szły?”.

Nie ma wątpliwości: Zofija musiała się jakoś otrzeć o szkołę przeciwną naturze. Jak to miło, kiedy w szkole uczą jeno tabliczki mnożenia.