Wybory

Wybory

CZY SIĘ WYBRAĆ NA WYBORY?

Jakże piękny, jak cudowny nastał czas. Z niczym nie da się porównać okresu kampanii wyborczej i samych wyborów. Z niczym. Świat staje na głowie. Może nie świat, jeno kraj ów, co się do zmiany parlamentu sposobi. Prosty obywatel nie wbija się w odświętne ubranie, by potulnie dreptać do biura parlamentarzysty i skamlać o interwencję. To kandydat na parlamentarzystę odziewa się zgodnie z imaż i podąża truchcikiem na spotkanie z wyborcą, by skamlać o głos.

I masz – tego Iksińskiego z koalicji, co to ustawami walił nas po kieszeni jak obuchem, żeby portfel skruszał. I masz – Igrekowskiego z opozycji, który karmił nas przestrogami, że się nie uda, aż dostawaliśmy ze strachu niestrawności. W radosnej wyborczej dobie Iksiński z Igrekowskim zgodnie machają przed tłumem łapkami i szczerzą ząbki; nie rozdziawiają jednak nadmiernie paszczy, by nie było widać, jak bardzo naostrzyli sobie kiełki na immunitet. A napuszony elektorat ujmuje się pod boki i woła: „a teraz poskaczcie no nam na jednej nóżce, a żywo!”. I żąda igrzysk w postaci politycznej debaty; nikną przy okazji białe plamy, które tak męczyły historyków najnowszych: „Tyś był ubekiem!” zarzuca Igrekowski Iksińskiemu, „A ty moim agentem!” odpala Iksiński, „Ale sabotowałem i w raportach z czarnego robiłem białe” broni się Igrekowski, „Toś robił głupstwo, bo ja też sabotowałem i z białego robiłem czarne” replikuje Iksiński i już wie, że wyjaśnił pospołu z adwersażem, jak to mogło być, że Kiszczak wiedział wszystko, choć zmagał się z opozycją tak zewnętrzną, jak i wewnętrzną.

No i proszę zauważyć, jak bardzo te nieszczęśliwe elementy elity muszą się starać o opinię swojego chłopa, co to go do rany przyłóż. Oj wiedział ci o tym pan Zdzicho i bez żadnych obaw, nażarłszy się czosnku, nastąpił Iksińskiemu na odciski, by zrobić mu niedźwiedzia. Politykowi aż łzy stanęły w oczach, jął oddychać przez usta, zbladł i pozieleniał, ale mężnie zdzierżył, poklepał nawet napastnika ze dwa razy po plecach. A bodygwardzi ni mru-mru, podtrzymali go tylko pod ramiona i unieśli dyskretnie do „Lancii”. A teraz w barze na rogu obywatele pijący dumnie wznoszą kufle i mrugają do siebie, bo wiedzą, że wystarczy się skrzyknąć i wybiorą, kogo tylko będą chcieli. Teraz wszystko od Ciebie zależy, szary Polaku, Ty zdecydujesz, kto stanie u steru. Raz na cztery lata kot odwraca się ogonem i rządzeni stają się rządzącymi. Tak przynajmniej powinno być.

A czy tak jest? Do pewnego stopnia tak, do pewnego – nie. Obywatele z baru nigdy się nie zrosną w jeden organizm polityczny, bo bardzo różnią się opiniami. Iksiński i Igrekowski niekiedy są prawie pewni wyboru, bo potrafią z grubsza policzyć zwolenników i nie muszą robić małpy przed widownią. Zdarza się, że któryś z nich nie lubi robić małpy, bo powodowany jest nie tylko ambicją, ale i troską o kraj; raczej chce przekonywać, niż – wabić. Z drugiej strony jest trochę prawdy we wcześniej nakreślonej sielance. Faktycznie to szarzy Polacy przydzielają stołki kupiąc się przy tej a nie innej partii. Faktycznie decyduje większość. Politycy muszą trochę mizdrzyć się do wyborców, choć niekoniecznie tak, by się narażać na śmieszność. Iksińscy i Igrekowscy przejawiają tendencje do pokrzykiwania: „Śmierć fiskusowi, teraz się uda!”, bo zawsze bezpieczniej głosić to, co się elektoratowi podoba.
Pamiętacie, jak trudno było rozstrzygnąć, czy kupić tę oto gazetę? Tak samo trudno, albo bardziej jeszcze będzie wówczas, gdy wezwie nas urna. Wpierw trzeba zdecydować, czy podążyć za wezwaniem, czy tez pozostać w domu. Politycy i publicyści przekonują w większości, by jednak podążyć, by ująć los we własne ręce. Co nas skłania do pozostania w domu? Albo nie potrafimy się zdecydować, na kogo głosować, albo nie mamy zaufania do polityków w ogóle i uważamy, że obojętnie, których byśmy wybrali – i tak nas zawiodą. Jeśli naprawdę nie potrafimy z przekonaniem wskazać najlepszych kandydatów do władzy, to właściwie – choć to wbrew autorytetom – lepiej nie głosować, niż głosować przypadkowo. Kierowanie się opinią innych – to też będzie niepopularne – grozi wypaczeniem wyborów, jeśli przyjmiemy, iż wybory powinny odzwierciedlać rzeczywisty stan świadomości obywateli (tym samym zresztą grozi głosowanie przypadkowe). Wniosek: jeśli nie mamy własnego zdania, lepiej nie głosujmy.

Totalna nieufność wobec polityków to takie samo głupstwo, jak ich totalne uwielbianie. Jest niemożliwe, by wszyscy byli w porządku i równie niemożliwe jest, by wszyscy byli nie w porządku. Problem, jak wyłowić tych fajnych. Sytuację komplikuje fakt, że fajny polityk może kandydować z niefajnej listy, albo odwrotnie. Możemy zakładać, że sympatyczny parlamentarzysta coś będzie w stanie dobrego załatwić swemu okręgowi, ale czy nie lepiej będzie, gdy sympatyczna partia załatwi coś dobrego całej Polsce? Czy korzystniej obdarować mandatem kogoś uczciwego jak Matka Teresa, lecz nie mającego siły przebicia i zdolności organizacyjnych, czy też gościa tak samo nadpsutego moralnie, jak my sami, lecz potrafiącego prawie zawsze wyjść na swoje? Ten pierwszy nie sprzeniewierzy publicznego grosza, ale najpewniej niczego wielkiego nie dokona; ten drugi zadba o swoją karierę, ale czy zadba o interes publiczny? W prawidłowo działającej demokracji karierowicz zmuszony jest zadbać o interes wyborców, bo boi się, że inaczej go odwołają, nie wybiorą ponownie lub nawet zasądzą, ale czy u nas mamy już prawidłowo działającą demokrację?

Naprawdę trudno jest wytypować w sam raz parlamentarzystę i w sam raz partię polityczną. Może łatwiej byłoby wyszukać nieodpowiedniego polityka i do kitu partię polityczną? Zastanówmy się, w jakiej rzeczywistości żyjemy. Czy zaspakajanie naszych potrzeb egzystencji (mówiliśmy o nich w poprzednim felietonie) nie zależy od stanu gospodarki? Skoro wpierw musimy egzystować, a dopiero egzystując mamy szansę spełniać się w pozostałych dziedzinach, to stan gospodarki plasuje się w centrum lub przynajmniej blisko centrum naszego zainteresowania. Tylko tyle możemy skonsumować, ile wyprodukujemy (chyba, że ktoś z zewnątrz dostarczy nam dóbr, ale lepiej na to nie liczmy, co?). Politycy nic za nas nie wyprodukują. Są ludzie, którzy sądzą, że państwo jest w stanie cokolwiek nam wszystkim dać. Tak dziecięco naiwne poglądy mogą rodzić tylko ludzie przygniecieni niedostatkiem, którzy stracili nadzieję (tonący brzytwy się chwyta) albo tacy, którzy mylą marzenia z rzeczywistością (jak tak byłoby fajnie, to tak musi być), albo wreszcie oszuści. Politycy (kierujący państwem) tak naprawdę mogą tylko nam coś zabrać w formie podatków, ceł itd. W związku z tym możliwe jest, oczywiście, że dadzą jednym to, co zabrali drugim, ale ogólny dobrobyt się przez to nie zwiększy (to, co jedni zyskają, drudzy stracą). Wzrost gospodarczy może się brać tylko – smutne to, ale prawdziwe – z codziennego tyrania nas wszystkich. Dobra polityka może temu nie przeszkadzać, może coś tam ułatwić. Zła – może wzrost zahamować, a nawet spowodować spadek. Taka smutna dysproporcja: najlepszy nawet polityk nie da nam tego, czego sami nie wytworzymy, zły polityk natomiast z łatwością puści kraj z torbami. Dlatego szczególnie niebezpieczni są tacy kandydaci na parlamentarzystów, którzy obiecują, że jeśli zostaną wybrani, to obdarzą nas dobrobytem. Są to albo oszuści, albo naiwni marzyciele. Oszuści są mniej szkodliwi: nabrali nas, by się wspiąć na piedestał; nie będą próbowali spełniać obietnic. Wkurzą nas, ale przynajmniej nie narobią gnoju. Gorzej z uczciwymi maniakami, którzy uwierzyli w jakąś cudowną teorię gospodarczą; jeśli są energiczni i potrafią skutecznie działać, gotowi nas załatwić na cacy.