WALENTYNKI
Pana Zdzicha zastałem pochylonego nad listą najbardziej wpływowych ludzi świata. Wpływowych, a zatem bogatych. Po co panu Zdzichowi lista krezusów? Bo proszę państwa, zbliżają się tak zwane Walentynki. Czemu „Walentynek” akurat nosi toto miano – nie wiadomo bliżej. Wiemy, czemu nasz kontynent nazywa się „Europa” – bo ją byk wziął na rogi, czy jakoś tak. Więc może tę jakąś Walentynkę wziął na rogi zawiedziony małżonek? Ale podobno do mężatek pisać walentynkowo nie uchodzi. A może uchodzi, tylko że nie warto, bo i tak przeczyta to mąż. Jak przeczyta, to według naocznych świadków odnosi wrażenie, iż obrósł porożem i odzywają się w nim zwierzęce instynkty. Pisze się więc do panienek w nadziei, że z ręki absztyfikanta mniej boli. Może mniej boli, ale wstyd jakby większy. Stąd wziął się zwyczaj, by nie podpisywać. Niech leje na oślep, może nie trafi. Ale boli też, kiedy wybranka nie dopasuje anonimu do nadawcy i odda się temu z przeciwka, którego nie lubimy. Choć z drugiej strony cieszy taki dowód przemożnej siły naszej poezji. Przy okazji: stanowczo dementujemy plotkę, że to się nazywa „Walentynki” ze względu na wieloryby. Choć może to taka przestroga: sprawdź, do kogo piszesz, aby nie trafić na kaszalota.
Okazało się, że pan Zdzicho chce napisać walentynkowo do Billa Gatesa. Dlaczego? Bo Bill Gates ma piętnaście miliardów dolarów. Ale panie Zdzichu! – zakrzyknąłem – pisze się do płci przeciwnej! Może do przeciwnej – odparł pan Zdzicho – cóż z tego, gdy na liście mam samych chłopów. No, ale nie kocha pan chyba Billa Gatesa? Kocham Billa – odparł pan Zdzicho z prostotą. Zapewne była to miłość z rozsądku.
Myślałem długo nad przypadkiem pana Zdzicha. Po piątym jasnym naszło mnie, że może pan Zdzicho ma rację. W końcu powiada starożytny poeta, iż nie ważny jest obiekt, ważne jest uczucie. Chociaż obiekt też jest istotny. Trudno zastąpić Billa Gatesa. I kto jak kto, ale B. G. powinien być dostępny w Internecie. Dostępny na pewno, ale czy przystępny? Sie dowiemy, ino do dzieł przystępmy. No to zdecydowane. Piszemy do Billa.
Billu!
Billu Gatesie, kocham Pana. Zawsze miałem słabość do ludzi sukcesu. Do ludzi wybitnych i utalentowanych zwłaszcza. Zawsze podziwiałem Pana i czułem, że łączy nas przemożna siła magnetyczna. Dlatego wymogłem na mojej redakcji, by podłączyła się do Internetu i otworzyłem w banku konto, którego numer ośmielam się unaocznić na nagłówku. Nadmieniam, iż mój bank jest to godna szacunku i zaufania oraz nowoczesna instytucja, która honoruje komputerowe przelewy z najdalszych zakątków naszego globu. Bardzo współczułem Panu, kiedy to niedawno obrzucili Pana tymi ciastkami z kremem na oczach mass mediów. Mnie też czasem tu obrzucają, tyle, że nie ciastkami i raczej zaocznie. Do napisania tej walentynki – przyznam, że nietypowej – skłoniła mnie rozmowa z naszym redakcyjnym kapelanem. Ów pobożny mąż wielkiej wiedzy teologicznej odwiódł mnie ostatnio od nieprzemyślanego żądania podwyżki, do którego skłoniła mnie przejściowa słabość charakteru. Pouczył był mnie on o marności tego świata, a zwłaszcza jego mamony. Zawstydził mnie przypowieścią o świętym Franciszku, któren gdyby był felietonistą, to utrzymywałby swą redakcję jak matkę rodzoną, miast ją szantażować z powodu średniej krajowej w sferze przedsiębiorstw. Skłonił mnie, bym się udał w plener z puszką na datki, co uczyniłem z ochotą i w poczuciu dobrze spra-wowanej pokuty. Spotkałem się tam z niezrozumieniem wśród moich braci z Rumunii, gdzie wychowano ich w duchu bezbożnej nienawiści do wolnej konkurencji. Nie chcę się wdawać w zbyteczne szczegóły, więc pominę to, iż jeden z tych nieszczęsnych grzeszników w bezrozumnej zajadłości urwał mi lewą nogę i jakby nie dość mu było – także prawą rękę. Członki wspomniane przechowywane będą w naszej redakcyjnej lodówce do czasu, kiedy nasi wierni czytelnicy nie złożą się na ich przyszycie. Czy w Kaliforni lekarze też tyle biorą? Nasz redakcyjny kapelan powiada, że prędzej wielbłąd się przeciśnie, niźli bogaty wnijdzie do królestwa. Dlatego mi Pana żal i dlatego piszę. Niech się Pan nie da przetransferować do ogni piekielnych przez głupie zielone. Nie dlatego zabieram Panu czas, że szarym jestem człowiekiem i że pora szare uzielenić, skoro tyle lat się szare przerabiało na zielone. Czy ja mówię, że pora zmienić front? Jeśli Pana zastanawia, dlaczego w nagłówku nie podałem numeru konta redakcyjnego, to uprzejmie wyjaśniam, że chcę redakcji zrobić niespodziankę.
Niech będą pozdrowieni ludzie dobrej woli, a więc Pan przede wszystkim.
No cóż, wysłane. Czy będzie skutek? Z pewnością. Nie wiadomo tylko, czy po-zytywny. Ciekawe, czy pan Zdzicho też wysłał walentynkę do Billa? A jeśli Bill upodoba sobie w panu Zdzichu? Przezorny zawsze ubezpieczony. Co wadzi wysłać walentynkę do pana Zdzicha?
Mój Zdzichu!
Mamy tu u nas, w Dolinie Krzemowej, taki sympatyczny zwyczaj. Nazywa się „Walentynki”. Jeśli Ty upodobałeś sobie mię, a ja lubię Cię, to Ty wysyłasz mi prezent, a ja wysyłam Tobie. Przyjęło się, że wysyłamy sobie miesięczną wypłatę, aby było sprawiedliwie i biedny wykładał mało, a bogaty – dużo. Przeto Ty, Zdzichu, prześlij mi numer konta i zostaw we środę o osiemnastej tę swoją wypłatę przy zsypie, zawiniętą w „Przemiany”. Te nowe, zielone. A ja Ci za to przetransferuję zielone z mojej doli kapitalisty. Co Ty na to, Zdzichu? Nie zawiedź mnie, to ja nie zawiodę Cię. Twój Billy Gates.
I kto by pomyślał, że ten nowy, amerykańskiego pochodzenia zwyczaj okaże się taki inspirujący.