Kalendarz polsko-niemiecki

Kalendarz polsko-niemiecki

KALENDARZ POLSKI

Kalendarz polski różni się od kalendarza niemieckiego, a jeszcze bardziej – od rosyjskiego. Jak powszechnie wiadomo, Polak rozpoczyna tydzień od poniedziałku, zaś Niemiec – od Montagu. Polak w listopadzie czci powstanie listopadowe, a Rosjanin – rewolucję październikową. Początek roku to dobra okazja, by zastanowić się nad obrotami ziemskimi wokół słoneczka naszego. Pana Zdzicha zastałem wczoraj obłożonego słownikami i encyklopediami, jak się zastanawiał nad zmianą kalendarza, jaka niewątpliwie się u nas dokona, gdy nas przyjmą do Europy. Będzie to zmiana na lepsze, twierdzi pan Zdzicho, bo wystarczy spojrzeć na optymistyczny kalendarz naszych sąsiadów zza Odry i porównać go z naszą beznadzieją.
Weźmy się chociażby za miesiące. Polak rok inauguruje styczniem, bo znowu przeżył dwanaście miesięcy na styk. Dostał trzynastkę, oddał te długi, których sobie nie umorzył i zaczyna się dorabiać od zaraz. Niemiec nie ma stycznia, bo lepiej zarabia. Ma za to Januar, który pochodzi od imienia takiego gościa z czasów rzymskich, co miał dwie twarze i którego wybijali na monecie zwanej as. Ten niemiecki Januar jedną gębą patrzy do tyłu, czyli w stary rok, drugą – do przodu i tu, i tu widzi monetę, więc jest as.
Potem idzie luty. Ażeby przez ten przykry miesiąc przebrnąć, należy się być nalutowanem, jak twierdzą warszawiacy. Luty to po dawnemu „srogi”. Dobrze, że chociaż krótki. A taki Sas spod Drezna nie ma lutego, bo Europy luty się nie ima. Sas ma Februar. Pewnie od Febusa, czyli Apollina, który był w Grecji bogiem słońca i czas spędzał w otoczeniu czeredki Muz, które mu muzykowały, odstawiały teatr, pokazywały gwiazdy i opowiadały historie wierszem.
Polski marzec ma nazwę swą stąd, że się zaczyna w marcu marzyć o tym, że rok aktualny jest już na ukończeniu, a w nowym, rzecz jasna, będzie lepiej. Niemiecki marzec wymawia się „merc”. I już się kojarzy. W marcu jedzie sobie taki Klaus mercedesem, pożera marcepany, popija marcowym piwem i w ogóle się czuje jak jaki kot, co się marcuje.
W kwietniu staropolskim obyczajem przynosimy kwiaty na mogiły podatników, których sparaliżowały niepojęte sumy wynikające z rozliczeń rocznych, a dobił podatek drogowy w benzynie i akcyza w spirytualiach. Po niemiecku kwiecień to „April”, z czego musi wynikać, że rozliczenia roczne, akcyzy i podatki to dla obywatela Republiki Federalnej tylko żart i nic więcej.
Kiedy się kwiecień skończy, przychodzi do Polaka baba z opieki społecznej, wyciąga z worka stare portki z niemieckich darów i mówi mu ciepło „maj, kochanieńki, maj, co dobrzy ludzie miali i tobie z serca dali”. I dodaje, że wybierała się już od stycznia, ale dopiero teraz odtajało na drogach. U Hansa i Grety maj wabi się „Mai”, co pochodzi w prostej linii od „maić”, czyli jakoś tam zdobić sobie egzystencję. W maju Hans i Greta lubią wpaść do Meksyku, aby podziwiać zabytki kultury Majów. Do Polaka wpadnie, co najwyżej, redaktor Maj z notesem, w którym ma zapisane, co Polak onegdaj zmalował i ile się należy za to, że redaktor Maj tego nie opublikuje.
Miano szóstego miesiąca wzięło się w Polsce od przaśnego czerwca, czyli takiej pluskwy, którą nasi przodkowie wyduszali, aby wyciekł z niej barwnik i tym czymś barwili sobie gacie na czerwono. Ten proceder trwał dopóty, dopóki z Zachodu nie zaczęli importować zamorskiej pluskwy, która widać była lepsza, a poza tym wabiła się po przeróbce tak jakoś miło, a mianowicie „koszenila”, przez co nadawała się do farbowania koszuliny, czyli odzieży wierzchniej. W czerwcu Polaka mdli na wspomnienie realnego socjalizmu, przeto ogranicza wydajność i strajkuje, bo to taki lewicowy miesiąc. Po niemiecku czerwony to „rot”, a czerwiec to „Juni”. Juni nie kojarzy się więc z lewicą, lecz z Juno, rzymską boginią od seksu; nie z przebrzydłymi komunistami zatem, lecz z obleśną komuną, czyli obcą nam patologią obyczajową, której za grzechy nasze daj nam zakosztować, Panie. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że Juno nosiła w Rzymie przydomek „Moneta”.
W lipcu wszyscy już rodacy zdają sobie sprawę, że ten tegoroczny, obiecany dobrobyt to lipa. A nasi zachodni sąsiedzi nie kojarzą lipca z lipą, bo ich siódmy miesiąc to „Juli”, co chłopom przywodzi na myśl Julię, a babom – Romea; wojskowi kojarzą sobie ową porę z wodzem Cezarem, a kochający inaczej – ze słodkim brutalem Brutusem.
Sierpień przypomina jednym sierp, a innym młot. Wszystkim – podróż po rżysku na bosaka. Ale taki August to po łacinie „boski”. Sami widzicie: nam „boso”, im „bosko”. Zdążajmyż czym prędzej do tej Europy.
Kupiwszy potomstwu wrześniowe akcesoria szkolne, ruszamy na wrzosowiska, by podratować budżet grzybostanem. Byłoby inaczej, gdybyśmy miast września obchodzili September. Septem to po łacinie „siódmy”. W miesiącu September z pewnością czulibyśmy się jak w siódmym niebie.
W październiku coś z nas zdzierają. Skórę zazwyczaj. Od tego padamy cztery tygodnie później jakoby liść zeschły. Tymczasem na zachód od nas wesoło mijają Oktober i November, które to pory roku kojarzą się panu Zdzichowi z przyswajaniem wciąż na nowo wysokooktanowego piweczka w zacisznej Bierstube, czyli ichniej pijalni. Nie warto już nawet przypominać, że w grudniu jak po grudzie, podczas gdy Dezember to w tłumaczeniu pana Zdzicha „dziesięć piw”, czyli marzenie zmęczonego rodaka.

TYDZIEŃ EUROPEJSKI NA KRAJOWYM TLE
(Studium historyczno-językoznawcze)

Powyżej prezentowaliśmy Wam przemyślenia pana Zdzicha dotyczące nazw miesięcy. Okazało się – jak sobie przypominacie – że polskie nazewnictwo w tym zakresie zionie pesymizmem, a nawet beznadzieją w porównaniu z radosną nomenklaturą stosowaną przez naszych sąsiadów z Niemiec. A jak jest z ksywkami dni tygodnia? O, tutaj sytuacja jest zgoła zdumiewająca. Okazuje się, że przedziwnym zrządzeniem losów niemiecka nomenklatura tygodniowa odpowiada raczej polskiej rzeczywistości, zaś analogiczne polskie nazewnictwo – rzeczywistości niemieckiej. A to stąd, że słownictwo obu narodów ukształtowało się w zamierzchłych czasach na skutek wzajemnego podglądactwa.
Zacznijmy od nazwy zbiorowej siedmiu dni. Zawistni Słowianie starożytni obserwując przez kilka dób zadowolonego z siebie Germańca mawiali między jednym splunięciem a drugim „patrzejta, moiściewy, znowuż tygo dni”, co w tłumaczeniu na współczesny język znaczy „no i co pan powiesz? kolejny raz przez dni kilka nie ponieśli bynajmniej wilka”. Ku zgryzocie praojców sytuacja się ciągle powtarzała: przez sześć dni Germańcowi się darzyło, zaś w dzień siódmy znużony powodzeniem odpoczywał. Naturalną koleją rzeczy pradziadowie sześć dni cierpieli z zazdrości i dopiero dzień siódmy dawał im jakie takie ukojenie (od tego czasu niedziela należała do nich, zaś najbardziej nie lubili poniedziałku). Z czasem wyrażenie „tygo dni” przybrało formę rzeczownika w liczbie pojedynczej. Jeśli zaś chodzi o niemieckie określenie tygodnia, a mianowicie „Woche”, to było z tym następująco. Na nagabywania germańskie, czy to prawda, że siedem dni po słowiańsku nazywa się „tygo dni”, sfrustrowani Słowianie odpowiadali: „skądże!”. Potem dla pewności sami zapytywali „a rozumiesz słowo „skądże”?” i słyszeli „nicht kaput”. Z konieczności nauczyli się, jak jest po wrażemu „skądże” i teraz na pytanie „was ist „tygo dni”?” odpowiadali po germańsku „woher!”. Nie ich to wina, że jakiś Hans zaczął pisać usłyszane od Słowian „woher” przez „ch”.
Pierwszego dnia po święcie Słowianie, widząc przystępującego do roboty innostrańca, zdawali sobie sprawę z tego przykrego faktu, że już po niedzieli; stąd też nazwali ów smutny dzień „poniedziałkiem”. Z kolei Germanie, widząc rozkojarzenie poniedzielne sąsiadów, zadawali sobie pytanie, czy sąsiedzi nie spadli przypadkiem z księżyca. Stąd przezwali dowcipnie poniedziałek „księżycowym dniem”; po ichniemu „Montag”.
Ponieważ starożytnym germańskim obyczajem było drugiego dnia pracy przyśpiewywać sobie do wtóru (fałszywie, bo to było wieki przed Wagnerem), obserwujący te praktyki Słowianie nadali owemu dzionkowi miano „wtorka”. Nie byliby jednak sobą, gdyby ich to nie wkurzało; przeto też równie pilnie obserwujący Germanie, słysząc nadlatujące ku nim przekleństwa, narzekali w niebogłosy „ach, ta słowiańska ansa!”. I od wyrażenia „ta ansa” (po germańsku „die Ansa”) wzięło się słowo „Dienstag” (dosłownie „dzień tej ansy”).
Wrzaski słowiańsko-germańskie ulegały zazwyczaj takiej eskalacji, że dochodziły do uszu Rzymian, którzy tamtejszą porą trzymali w garści Europę i uchodzili raz za Wielkiego Brata, raz za żandarma kontynentu. Toteż w trosce o porządek zjawiał się następnego dnia legion jeden czy drugi i najpierw pałował barbarzyńców, a potem obkładał ich mandatami i kosztami interwencji. Słowianie radowali się, widząc jak makaroniarze zdzierają z Germanów środki płatnicze i dlatego nazwali ten dzień klęski „środą”. Germanie z przyjemnością słuchali jęków pałowanych Słowian i na cześć rzymskich środków perswazji nazwali dzień interwencji „środkiem cotygodniowym na wstrzymanie”, co z czasem uległo skróceniu do dwóch pierwszych słów – zgodnie z językowym obyczajem germańskim brzmi to „Mittwoch”.
Każdy może się domyśleć, że następnego dnia oba interesujące nas ludy zarzucały sąsiadom, że to przez nich stały się wczorajsze nieszczęścia. Od słowa do pięści, od pięści do toporka i zaczynała się zadyma germańsko-słowiańska zwana przez Słowian „czwartkiem” (od „ćwiartowania”), a przez Germanów – „Donnerstag” czyli „dniem burzy i naporu”. Oczywiście, rozróbę toczono w absolutnej ciszy i w gąszczu, by znów nie narazić się legionowej policji.
Zmagania te trudno było przedłużać, bo przecież piliły inne zajęcia, toteż weszło w zwyczaj, że o północy ogłaszano demobilizację, czyli dzień wolny („Freitag” po germańsku) od służby wojskowej. Na wyznaczonej polanie spotykał się ważny Germaniec z niemniej ważnym Słowiańcem i po dłuższych przekomarzaniach przerywanych rękoczynami dochodzili do rozejmu. „No to przybij pan piątkę” recytował tradycyjnie w końcówce Słowianiec, a Germaniec przybijał. Nic dziwnego, że pojawiło się słowo „piątek”.
Termin „sobota” wziął się prawdopodobnie od tego, że w dniu szóstym Germanki sobie tkały na krosnach, zaś ich mężowie i synowie po fajrancie sobie tkali do gęby piwsko i golonę. Z kolei Słowianie w tym samym czasie grzali na słońcu okowitę, przez co szybko ogarniała ich pomroczność i już koło południa wydawało im się, że to wieczór. Dlatego złośliwi sąsiedzi nazwali przedostatni dzień tygodnia „słoneczym wieczorem” („Sonnabend”).
W niedzielę, jak sama nazwa wskazuje, nic się u Germanów nie działo. Przodkowie nasi z tego powodu też nie mieli nic do roboty, więc z nudów kontynuowali czynności sobotnie, co Germanie szybko zauważyli i nie wysilając się nadmiernie (dnia tego zwykli przecież odpoczywać) nazwali niedzielę „słonecznym dniem” („Sonntag”).
Jak było, tak było z tym sąsiedztwem, ale przynajmniej dorobiliśmy się wspólnie istotnego fragmentu kalendarza