Topienie Marzanny i inne obyczaje wiosenne

Topienie Marzanny i inne obyczaje wiosenne

TOPIENIE MARZANNY I INNE OBYCZAJE WIOSENNE

Z początkiem wiosny wiąże się kilka barwnych, ludowych obyczajów. Jednym z nich jest topienie Marzanny, innymi puszczanie wianków, lany poniedziałek, prima aprilis, malowanie pisanek, trykanie się jajcami i wlana Wielkanoc. Jest też podobno zajączek z prezentami.
O spławianiu Marzanny donosi nam już Długosz. Dzieci w jego czasach wrzucały do rzeki lalkę po to rzekomo, by się pozbyć zimy. Ale co to ma do zimy? Pozbywały się lalki – nie zimy. Poza tym dzieci zasadniczo lubiły mroźną porę roku, bo mogły się wałkonić zagrzebane w barłogach, albo też obrzucać śnieżkami przejeżdżające mimo najnowsze modele konia wierzchowego. Mogły też ślizgać się na zbiornikach wody słodkiej pierwszej klasy czystości, której wokół była nadmierna ilość, bo poziom wód gruntowych był parę metrów wyższy niż obecnie i co krok ludzie wdeptywali w bagienko. Nie musiały za to zimą pasać gęsi i świniaków, a także strugać fujarek. Strugały za to wariata i udawały, że topią lalki, bo im się nie podoba pierwszy kwartał. Tak naprawdę topiły stare zabawki i wierciły potem rodzicielom dziury w kałdunach, by im sprawili nowe, odziane według najnowszej mody dworskiej. Tak zresztą robią do dzisiaj.
Co do puszczania wianków, to każda pora jest na to dobra, a może są i lepsze niż przełom wiosenno-zimowy. O tej porze łatwo złapać wilka, zwłaszcza jeśli nierozumny obyczaj każe puszczać w plenerze, nad wodą bieżącą. Nie lepiej w stodole na sianie? Nad wodą puszczajcie w lipcu, cielęta, w marcu – pod pierzyną. Radzę dobrze.
Lany poniedziałek, czyli tzw. dyngus-śmigus, ma oczywisty związek z niedzielą, sobotą i piątkiem, w które to dni lud polski spożywał dzielnie okowitę w ilościach dla turystów z zachodu nie do pojęcia. Po owej biesiadzie rodak wypadał na świeże powietrze jakoby ten Kmicic i wołał na wiernego Sorokę, by mu zlał łeb paroma kubłami, bo wzroku odzyszczeć nie może. Z czasem uczynna publiczność, a w szczególności młodzież, która ongiś w moresie była chowana, jęła już lać bez pytania, z dobrego serca. To chłopów, bo baby się lało w ramach starożytnej tradycji mokrego podkoszulka. Finalistki konkursu proszone były potem o puszczanie wianków, ale o tym już przecież mówiliśmy. Ale mało kto wie, że w czasach zupełnie już zamierzchłych dyngus i śmigus były dwoma osobnymi obyczajami. Dyngus polegał na tym, że gospodynie dawały datki żywnościowe młodzieńcom wałęsającym się od domu do domu, co miało chronić od pożaru czy innego nieszczęścia. Śmigus to było uderzanie się na szczęście wierzbowymi rózgami. W nowoczesnej wersji wołomińsko-pruszkowskiej krzepcy młodzieńcy krążą od lokalu do lokalu i pobierają w lany poniedziałek datki, które chronią od pożaru i demolki, a od czasu do czasu zdzielą tego czy owego baseballasem, bo takie już jego szczęście.
Z kolei prima aprilis to jedyny dzień w roku, w którym nikt nas podstępnie nie mami, nie oszwabia i nie naciąga. Agenci ubezpieczeniowi chodzą wtedy po domach, podsuwają polisy, zapewniają nas o bezpieczeństwie, jakie sobie na wieki zdobyliśmy, po czym kiedy już podpiszemy i uiścimy, machają do nas wesoło z ulicy i wołają „prima aprilis!’. Nie liczcie na to, że zawołają innego dnia. O tym, że to był żart, dowiecie się dopiero wtedy, gdy wystąpicie z roszczeniem. W dzień pierwszego kwietnia pracownik banku jest w stanie odpowiedzieć nam „prima aprilis” na pytanie, czy udziela korzystnych kredytów; kiedy indziej bez mrugnięcia okiem odrzecze „nasz bank to bezpieczeństwo i zaufanie” i tylko skrzyżuje obłudnie palce za plecami. Dobrze jest też tego błogosławionego dnia kupić samochód na giełdzie, albo i w komisie. Będziemy pewni, że zostaliśmy nabrani i żaden cios w portfel nas nie zaskoczy.
Skąd się wzięło, że wiosną malują jaja, nikt nie wie. Może lepiej, że malują, niż by je mieli robić. Jeden z urzędników w fraucymerze sułtana Solimana Wspaniałego namalował sobie, bo nie miał, a nie dał rady zrobić. U nas by sobie napisał, bo my mamy pisanki. Dziwne, ale w tradycyjnej sarmackiej rodzinie zdobią jaja raczej białogłowy. Dlaczego kurze? Podobno jajko symbolizuje początek. Przypuszczalnie ktoś wymyślił, że jak się ukrasi jajko, to jest tak, jak by się ozdobiło początek, a wobec tego automatycznie również środek i koniec błyszczeć będą wesołymi kolorami. Ale może powód malowania jest bardziej zgrzebny, niż się wydaje. Każda białogłowa zdobiła pisanki w charakterystyczny dla siebie sposób; czy nie po to czasem, by złapać za rękę ewentualnego nieproszonego jajożercę?
I tymi pracowicie ukraszonymi pisankami trykają się potem rubaszni biesiadnicy, by się przekonać, kto z nich ma najtwardsze jaja. Tak im się wydaje, bo w rzeczywistości okazuje się, który dysponuje najgrubszą skorupą lub najbardziej zatwardziałym wnętrzem. Zdarzają się zresztą w tej konkurencji chwyty poniżej pasa. To wtedy na przykład, gdy zawodnik rzuca się do walki z dwoma jajami.
Najbardziej jednak charakterystycznym obyczajem wczesnowiosennym jest wlana Wielkanoc. Jest ona odprawowana tak samo niezależnie od regionu. Różne jedynie trunki się wlewa. Od samogonki do ruskiego szampana. Co dziwne, to nie trunek jest wlany, a wlewający. Jak już jest w tym stanie, śpiewa wesołe piosenki i opowiada kawały, póki się nie okaże, że zabrakło. Wtedy siada za kierownicą i dowozi.
Zajączek w tym czasie przynosi prezenciki. Jak już przyniesie, podaje się go na stół w śmietanie. Dzieci na cześć zajączka chrupią chrupki i dziamdziają czekoladę. Dziadunio czasem coś uciesznie zajączka, a przeważnie ssie sztuczną szczękę, dziamdzia co da radę i pochrapuje z chrypką. Zwyczaj zajączkowy wziął się z tego, że wilkom prezenty nosi Czerwony Kapturek. W zamian za to ktoś z lasu musi coś przynieść krewnym i znajomym Czerwonego Kapturka. Nie może to być gajowy, bo podpada pod budżetówkę. Nie może to też być niedźwiedź, bo skąd by wiedział, czy ktoś z domowników nie gra na giełdzie. Odpada sroka, bo ta wynosi, a nie przynosi. Dzięcioł jest za głupi, a ostatnia wiewiórka zdechła na pylicę. Został zając.